Piątek, 8:00. Pobudka. Dziś zajęcia na uczelni rozpoczynam dopiero o 13:00, ale wcześniej czeka mnie jeszcze coś innego, ważniejszego, więc trzeba wstać :) To właśnie dziś ma miejsce polska premiera filmu, na który długo czekałem - Max Payne. Czekałem może nie dlatego, że jestem fanem gry na podstawie której powstał, ale dlatego, że znam opinie o niej. Wiem jak bardzo jest ceniona, no i w końcu powstawała pod skrzydłami Rockstar Games. To chyba najważniejszy powód. Lubię też po prostu kino akcji. Z drugiej strony przed premierą kotliły się w mojej głowie wątpliwości. Czy warto? Przecież wiadomo jaki jest stereotyp adaptacji gier wideo. Ta oklepana wieloma już tytułami etykietka z napisem do d***. A co mi tam - pomyślałem. Tydzień temu przejadłem 15PLN w KFC i trochę żałowałem. Najwyżej będę kolejne 15 w plecy.
Jak wspomniałem wyżej, fanem gry Max Payne nie jestem. Przynajmniej jeszcze. Postanowiłem więc obejrzeć film, a potem zagrać, obejrzeć jeszcze raz i napisać łącznie dwie recenzje: z punktu widzenia osoby, która nigdy gry na oczy nie widziała, a potem z perspektywy gracza. Teraz wiem, że to był dobry pomysł. Po amerykańskiej premierze filmu spotkałem się z wieloma negatywnymi opiniami - głównie krytyków, ale nie tylko. Czytałem, że ekranizacja ma niewiele wspólnego z grą, że aktorzy nie umieli odegrać ról swoich postaci jak należy, i że w ogóle obraz Moore'a został wyprany z klimatu. Po wizycie w kinie muszę jednak stanowczo zaprotestować.
No dobra. Może nie jest to arcydzieło, ale na pewno nie jest to też film poniżej poziomu Bolla, jak słyszałem - no przepraszam. Spokojnie mogę za to powiedzieć, że od produkcji Uwe'a jest kilkadziesiąt razy lepszy. Na najwyższą ocenę moim zdaniem nie zasługuje tylko dlatego, że z seansu nie wyszedłem porażony. A bywały takie filmy. Nie będę opisywał tutaj szczegółowo fabuły, bo jeśli ktoś czyta tę recenzję, raczej wie o czym traktuje Max Payne - zarówno film jak i gra. Przedstawię zatem tylko pokrótce plusy i minusy obrazu oczami kogoś kto o Maksie w zasadzie tylko słyszał, widział kilka screenów i cover art ;)
Zacznę od wad. Film jest trochę chaotycznie zbudowany. Właściwie przez pierwszą połowę nie bardzo kojarzyłem o co chodzi. Dopiero, gdy Alex tatuażem powiązał ze sobą fakty akcja nabrała tempa. Wcześnie było trochę nudnawo. Dalej. Niektórzy aktorzy wydają się źle dobrani do postaci. I to ze względu na trzy czynniki. Np. Beau Bridges wcielający się w BB. Odniosłem wrażenie, że gość jest jakiś... niewyraźny. No nie wiem, może powinien wziąć... Nie potrafię dokładnie określić co mi tu nie gra. Po prostu coś nie gra. Mila Kunis za niska i za słodka na Monę Sax. Bez urazy, ale nigdy nie pomyślałbym, że jest killerem. A może to nawet atut? Amaury Nolasco. Aktor znany mi jedynie z Prison Break utkwił w mojej głowie jako milusi Sucre i nie potrafiłem przestawić się na tryb odbierania go jako demonicznego bossa narkobiznesu. Kolejny minus. Akcja w biurowcu, Max "przesłuchuje" Colvina, a tu najazd oddziału antyterrorystów działających na zlecenie Aesir. Dorabiali na boku czy jak? Ale mniejsza z tym. Payne oczywiście przechodzi przez grad kul cało i nawet zabija kilku przeciwników! Standardowy syndrom superbohatera. Jakoś nie da się tego wytępić. Kolejnym problemem jest zbytnia epizodyczność postaci drugoplanowych. Część z nich "wrzucono" chyba na doczepkę. Pojawia się Natasha - ginie. Pojawia się Alex - ginie. Wspomnę też o niefortunnych zbliżeniach kamery i jeszcze bardziej wtedy niekorzystnym oświetleniu, gdy Wahlbergowi widać gąszcz włosów w nosie. Hmm. Czepiam się na siłę? Faktycznie.
Szczęśliwie na plus można filmowemu Maksowi policzyć dużo więcej. Zacznę może od tego, że dosyć zgrabnie całość została przedstawiona. Przecież historia o gliniarzu szukającym zemsty, balansującym na granicy prawa (Max Payne to właściwie wdepnął w ciemną stronę mocy) jest już w kinematografii porządnie obtrzaskana i obtoczona we wszystkich możliwych dodatkach. John Moore sprytnie odwraca uwagę widza od tego problemu i szybko skupia ją na czymś innym. Niesamowicie budowany klimat to jedna z podstawowych zalet tej produkcji. Jest mrocznie, "ciężko", przytłaczająco i naprawdę czuć, że główny bohater o mało co zaraz nie wybuchnie. Mark Wahlberg bardzo dobrze wczuł się w swoją rolę. Pięknie prezentuje się gra świateł i cieni. To jeden z ważnych elementów składających się na klimat. Trafnie dobrano też kolorystykę scenerii. Wykorzystana paleta chłodnych barw idealnie komponuje się ze skąpanym w śniegu Nowym Jorkiem. Skoro jesteśmy już przy pogodzie, muszę wspomnieć również nieco o genialnie wyglądającym śniegu. Z nieba właściwie bez przerwy lecą piękne, duże białe płaty. Brrr... To tyle chyba w kwestii klimatu. Kolejnym dużym plusem są bez wątpienia efekty specjalne, o dziwno nieprzesadzone. Charakterystyczny dla gry Bullet Time wykorzystano bodaj całe trzy razy! Niesamowicie wyglądają i brzmią łuski upadające na ziemię w zwolnionym tempie. Widowiskowe eksplozje i strzelaniny to kolejne atuty. Jednak jeśli ktoś myśli, że obejrzy sobie niezłą rąbanko-siekankę to jest w błędzie. Sekwencje strzelanin zostały dopracowane i nie ma ich za dużo. Bardzo ciekawie ma się w filmie kwestia zbliżeń damsko-męskich. Dlaczego? Ano dlatego, że takowych w zasadzie nie ma. Nietypowe dla hollywoodzkich produkcji, więc na plus. Długo się zastanawiałem czy demony widziane po zażyciu Valkyru potraktować jako zaletę czy wadę. Spotkałem się z opiniami, że reżyser potraktował ten element gry zbyt dosłownie. Nie wiem jak to wygląda w grze, ale wiem, że w filmie wypadło całkiem fajnie. O ile oglądając zwiastuny trochę obawiałem się, że z filmu akcji wyjdzie jakaś historia z mitologicznym tłem s-f, o tyle w czasie seansu okazało się, że nie jest aż tak źle. Realistyczne ujęcie halucynacji nie dość, że nie psuje filmu to jeszcze niesie przesłanie dla młodszych widzów - dzieci nie ćpajcie, bo przyjdą potwory, hehe ;)
Swoje rozważania podsumuję kilkoma porównaniami. Po pierwsze, sądzę że film może nie spodobać się osobom, które bardzo dobrze znają grę i spodziewają się dokładnego jej odwzorowania na kinowym ekranie. Nie przypadnie też do gustu osobom będącym zupełnie nie w temacie. Najzwyczajniej w świecie nie połapią się o co chodzi. W najlepszym położeniu są widzowie mojego pokroju, którzy wiedzą kim jest Payne i mniej więcej orientują się w fabule gry. Takie osoby po prostu "dostaną" więcej niż się spodziewały. No i nie mogą porównywać. Po drugie, wyjście do kina na Maksa Payne'a jest bardziej opłacalną inwestycją aniżeli przejedzenie równowartości biletu w KFC. Nie mogłem przeczekać napisów końcowych (swoją drogą również efektownych), bo spóźniłbym się na tramwaj. Słyszałem jednak, że dla cierpliwych twórcy przygotowali ukrytą scenę sugerującą ewentualność powstania sequela filmu. Moje zdanie? Max Payne to dobry film, szkoda byłoby go zepsuć. Kontynuacje zazwyczaj wypadają słabiej, bo robione są bez głowy i aby jeszcze bardziej wydoić ciekawskich fanów. Jestem więc na nie. Chociaż z drugiej strony Max Payne udowodnił, że kinowa adaptacja gry wcale nie musi być zupełnie do d***. Wobec tego pewnie i tak wybrałbym się na drugą część. A może zmienię zdanie kiedy zagram?